WSPOMNIENIA Z ŁEMKOWYNY

2016-10-25 18:02:31

Łemkowyna to wyjątkowy bieg dla osób, które naprawdę chcą sprawdzić się w trudnych warunkach. W tegorocznej edycji w gronie śmiałków znalazła się trójka reprezentantów Naprzód Młociny. Warto poczytać, jak imprezę opisuje jeden z nich - Igor Grzejdziak.



Oto jak Igor Grzejdziak wspomina bieg:

"Debiut w ŁUT (tylko 30 km). Długo mi zajęło, żeby coś sensownego napisać. Nie bardzo wiedziałem co ze mną się dzieje. Czuję się jak 10-latek po koloniach. Chcę tam wrócić! Nie za rok, zaraz! Kocham góry, kocham biegać, nie lubię i nigdy nie lubiłem Beskidu Niskiego, nie lubię błota, ale tam było to coś… jakiś magnes czy nie wiem co.

Ale od początku. Piątek. Pojechaliśmy w trójkę – dwójka zawodników Magdalena i Igor, no i kibic-kierowca, prywatnie mój synek Michał. Kompletnie na wariata bez noclegu załatwionego. W samochodzie przeglądanie booking.com i wybór Domu Turysty w Sanoku, jakieś 40 min od startu. Szybki zerk i pierwszy fart – Galeria Beksińskiego otwarta w soboty od 9. Jest plan na odprężenie przedstartowe.



22.30 – Biuro Zawodów – pełen profesjonalizm, sprawdzanie wyposażenia obowiązkowego. W Biurze lekkie zamieszanie z podpisami, ale od miłej pani dostaję informację, że „córka już się podpisała” – no proszę jak ta Mamba młodo wygląda (jest jeszcze drugie wyjaśnienie śmiesznej pomyłki pani, ale jakoś nie trafia mi do przekonania).
Rano, śniadanko i na rynek do Beksińskiego. To jest bezwzględne „must see”! Deser jest najlepszy – wirtualny spacer w obrazie, a raczej trzech obrazach. Magia.

Pogoda. Pada od tygodnia z niewielkimi przerwami. Według ICM około 12.30 (godzina startu) ma przestać. Zastanawiamy się czy kurtki do plecaków, czy na siebie. W końcu postanawiamy zdecydować na starcie. Tam niestety zimno i pada. 12.10, 12.20, 12.29 – nic się nie zmienia. No i startujemy w kurtkach w deszczu z mocnym postanowieniem, żeby nie przedobrzyć na pierwszym podbiegu.




Pierwsze 5 km – podbieg pod Skibce. Pierwsze 2-3 km drogą, prawa noga mi nie podaje, ale fajnie idziemy, biegniemy, szybko wyprzedzamy innych. Potem zaczyna się. Końcówka podejścia pod Skibce to zapowiedź, że będzie się działo. Dwa kroki do przodu, jeden ślizg do tyłu. Jak ważysz powyżej 60 kg masz obiektywne trudności. Wyganiam Magdę do przodu, ale ona się nie daje za bardzo wygonić. W konsekwencji wchodzimy na Skibce razem.

Następna piątka. Jest lekko, łatwo i przyjemnie. Nie, raczej jest ślisko, grząsko i woda w butach. Ale w miarę po równym, dzięki czemu zapierniczamy jak samochodziki i pierwszą dychę z długim podbiegiem bierzemy w 1:10, oceniam że jesteśmy w granicach 40-50 miejsca. Jeszcze ze trzy razy próbuję tę frygę przede mną wygonić do przodu, ale jest uparta, jak to kobieta.

Tokarnia i Przybyszów. Dla tak ciężkiego gościa jak ja to istna mordęga. Za to znalazłem sposób na to jak wygonić Wielechowską :). Trzeba się ślizgać, kląć i ciężko dyszeć. Wskazane też chrząkanie. Pod żadnym pozorem nic nie mówić. Kompletnie tracę siły na tym odcinku. Jest tak (odpalcie link koniecznie):

Zaliczam 5 spektakularnych gleb, potem już nie ich nie liczę. Jestem w otoczeniu ludzi o masie podobnej do mnie, czuję się świetnie, plask, ciap, k…, plask, jeb. Zaliczam podpórkę, w konsekwencji czego mam czarno szare łapska. Jestem cały mokry, w błocie, spocony, mam wodę w butach, okulary zalane przez deszcz, jest mi wszystko jedno. Byle do punktu w Przybyszowie. W sumie nic prostszego, jeden zjazd na dupie.

Przybyszów. Dziewczyna na punkcie wylewa na moje ręce kilka litrów wody. Trochę pomaga. Nabieram herbaty w kubek, jem żel, podchodzę pod następną górkę. Dwa do przodu, jeden do tyłu, konsekwentnie, jutro dojdę.

Następne 5 km. Sytuacja się nie zmienia, raz do góry raz do dołu. Ślisko, grząsko, błotniście. Przestało jednak padać. Odkrywam sposób, trzeba iść tam gdzie płynie woda. Co prawda masz wodę w butach, ale zyskujesz odrobinę przyczepności. Szczególnie podczas zbiegów bardzo to istotne. Z dziką rozkoszą na następnym wzniesieniu witam kilkaset metrów drogi z betonowych płyt. Nogi same niosą po tym.

20-25 km. Jem następny żel, wspinam się na następną śliską, odkrytą górkę. Nagle niespodzianka – słońce, wychyla się znad góry i oświetla las naprzeciw. Magia, tyle kolorów. Idący obok mnie Węgier otwiera oczy ze zdumienia. Pierwszy raz jest naprawdę ładnie. Kolejna kontrola numerów na trasie i orientuję się, że to już będzie zjazd do Komańczy. Chyba nie jestem ostatni?



Końcówka – nowe siły. Ostatnie 5 km biegnę. W dół na łeb na szyję. Z radością witam asfalt w Komańczy. Wszyscy idą, ja biegnę, wyprzedzam jakieś 10 osób. Już jestem pewien, że nie jestem ostatni. Widok synka bijącego brawo - bezcenny. Mijam linię mety, kilka sekund po wybiciu czwartej godziny biegu. Energetycznie nie czuję się zmęczony. Mam jakieś problemy z mięśniami ud, ale to drobiazg. Za metą wpadam na Mambę, tak samo uśmiechniętą jak ja. Wydaje mi się, że miała szansę w klasyfikacji, byłem zły, że się nie dała wygonić szybko, ale teraz rozumiem, że to wcale nie było najważniejsze. Żółwik, zupka, pęczotto. Parę fotek i do domu."

Relację filmową z biegu na 30 kilometrów znajdziecie poniżej :



Wyniki bielańskiej delegacji na biegu Łemkowyna znajdziecie tutaj.

Igor Grzejdziak / fot: zbiory prywatne