PIOTR GŁOGOWSKI I JEGO BIEGOWA PRZYGODA

2017-11-07 19:35:20

Piotr Głogowski to, jak sam siebie określa zainteresowany, biegacz-amator, który startuje w barwach bielańskiej grupy Naprzód Młociny. Jak na amatora idzie mu bardzo dobre, o czym świadczy 9. miejsce w Mistrzostwach Polski w biegu na 100 kilometrów. O swojej pasji, treningach i Bielanach opowiedział naszemu serwisowi.


Jak długo jesteś związany z Bielanami?

Mieszkam na Wrzecionie od dwudziestu lat. Wcześniej mieszkała tu moja ciocia, którą często się odwiedzało więc był to zawsze jakiś „mój” kawałek miasta. Teraz nie wyobrażam sobie, że mógłbym mieszkać gdzieś indziej. W ostatnich latach dzielnica bardzo się zmieniła. Zawsze było tu dużo zieleni,  ale poza tym oferta kulturalno-rozrywkowa była bardzo uboga. Z perspektywy czasu widać ogrom inwestycji w sport, place zabaw, ścieżki rowerowe, fit-parki. Jest Mediateka, działają liczne osiedlowe domy kultury i biblioteki. Cieszy mnie zwłaszcza sporo imprez o charakterze lokalnym, takich, gdzie mieszkańcy wraz z całymi rodzinami mogą się poznać i zintegrować – pikniki, festyny, wyprzedaże garażowe itp.
 
Co zmotywowowało Cię do biegania? Z tego co kojarzę chociażby z lektury Twojego Facebooka, nie zawsze miałeś budowę biegacza?
Od zawsze lubiłem ruch. W dzieciństwie była to piłka nożna, trochę kajakarstwa, zimą narty biegowe, łyżwy, potem przyszła moda na NBA i koszykówka. Biegania jako sportu nigdy specjalnie nie lubiłem, ale wtedy, w latach 80-tych dużo zabaw polegało na bieganiu, ruchu, zwinności. Jako dzieciak byłem raczej niski, mały i wątły, brak siły nadrabiałem szybkością i sprytem. W szkole na lekcjach WF-u miałem piątki ze sprintu (60 metrów), skoku w dal, ale już np. rzut piłką lekarska to była droga przez mękę. Pamiętam jakieś zawody lekkoatletyczne, ale to już było w szkole średniej – traktowaliśmy to raczej jako możliwość urwania się z matmy, a nie sportową przygodę. Do szkolnej reprezentacji piłki nożnej nigdy nikt mnie nie wybrał, a to by było coś. Trenowanie biegania to było wtedy jakieś dziwactwo, chyba nikt tego nie robił sam dla siebie, trzeba było biegać dookoła boiska na rozgrzewce, albo jak komuś się wyrwało brzydkie słowo w czasie gry w piłkę i nauczyciel usłyszał. W roku 1995 doznałem złamania rzepki kolanowej i to w zasadzie trochę mnie przygniotło. Raczej psychicznie niż fizycznie. Lekarze, rodzina, znajomi - wszyscy mi nie tylko odradzali jakiekolwiek sporty, ale wręcz nakazywali oszczędzanie za wszelką cenę „uszkodzonej” nogi. Jednak wytrzymałem tylko (aż) 10 lat. Gdy się okazało, że uraz nie sprawia żadnych problemów w normalnym funkcjonowaniu, kupiłem sobie rower i zacząłem go intensywnie użytkować. Było też trochę piłki nożnej, ale raczej zabawowo i towarzysko. Futbol jednak, jako sport kontaktowy, jest dość kontuzjogenny.

Co do biegania, często rozmyślałem o tym, żeby spróbować, ale zawsze tak jakoś brakowało czasu i okazji. Pierwszy krok jest zawsze najtrudniejszy. Aż  w końcu, we wrześniu 2012, w pewną niedzielę wybrałem się do Lasu Bielańskiego, żeby trochę potruchtać. Pamiętam ten dzień jak dziś. Było pochmurno, jesiennie. Miałem kłopot z butami i strojem. Z szafy wyjąłem wszystko to, co względnie przypominało strój sportowy. Na nogi wrzuciłem takie pół-trepy do łażenia po górach, nic innego wówczas nie miałem. Poszedłem do lasu, bo trochę wstydziłem się, że zobaczą mnie sąsiedzi, czy znajomi, a tam wśród drzew, można się było dobrze ukryć. Po 30 minutach truchtania, ledwo żywy, spocony jak świnia i czerwony na twarzy jak burak wróciłem pieszo do domu. Chyba ze trzy dni dochodziłem po tym „treningu” do siebie. Ale minął tydzień i w kolejną niedzielę rano poszedłem znowu pobiegać. Postanowiłem, że spróbuję ze trzy razy i jak do tej pory mi nie przejdzie, to będę chodził dalej. Cały czas biegałem w tych buciorach i jakichś bawełnianych dresach, ale to mi zupełnie nie przeszkadzało. Postępy wówczas były widoczne gołym okiem – cały czas zwiększałem dystans a jednocześnie waga spadła lekko w dół. Ważyłem wtedy około 72 kg a po kilku miesiącach biegania już 66, i to bez żadnych diet czy wyrzeczeń. Spodobało mi się na tyle, że po jakimś czasie już w poniedziałek nie mogłem się doczekać kolejnej niedzieli.


 
Z tego co kojarzę, preferujesz dłuższe dystanse. Po jakim czasie od rozpoczęcia treningów, zdałeś sobie z tego sprawę?
Jako klasyczny przypadek świeżo nawróconego biegacza, na pierwszy maraton zapisałem się po 3 miesiącach biegania. To było czyste szaleństwo! Wydawało mi się, że maraton to to samo, co moja pętla w Lesie Bielańskim, tylko trzeba ją po prostu przebiec 4 razy z rzędu. Dystans budził respekt, ale wtedy wydawało mi się, że do tego trzeba tylko „wolnego przedpołudnia”. Po roku truchtania raz w tygodniu wystartowałem jako zupełny debiutant w Maratonie Warszawskim. Jakoś nie myślałem o tym by spróbować najpierw sił na krótszym dystansie. Wyznaczyłem sobie cel i postanowiłem go zrealizować. Po prostu zaliczyć maraton. Wedy jeszcze nie myślałem o sobie jako biegaczu, to było coś jak szalone wyzwanie w stylu „skok na bungee”, tyle, że nieco rozłożone w czasie. Ten pierwszy maraton i pierwszy mój bieg na zawodach w ogóle, bardzo przeżywałem. Przyglądałem się innym i chłonąłem wszystko jak gąbka. 42 km przebiegłem w czasie 4:17:17. A na mecie byłem szczęśliwy, że udało mi się dokończyć i że całą trasę przebiegłem, bez konieczności maszerowania. Mijanie „piechurów” na ulicy Puławskiej dodało mi takich sił, że końcówkę leciałem jak w transie! Ale jednocześnie powtarzałem sobie, że dobiegnę do mety i koniec! Żadnych maratonów więcej. Po dwóch miesiącach zapisałem się na kolejny.

Generalnie lubię różne dystanse, różne biegi, różne trasy. Bieganie to dość monotonne zajęcie, dlatego warto je urozmaicać na różne sposoby. Uwielbiam wycieczki biegowe po Puszczy Kampinoskiej – to niezwykłe miejsce o każdej porze roku, blisko Warszawy i z wieloma ścieżkami do biegania. Nie definiuję siebie jako ultrasa, harpagana czy „maszynki biegowej”, biegam dla przyjemności, nie dla nabijania kilometrów ani realizacji planów treningowych. Udział w zawodach zawsze traktuję jak dobrą zabawę, które generuje dodatkową adrenalinę i sportowe emocje, ale wyniki i sukcesy nie są tu najważniejsze. Liczy się zdrowie, radocha i zadowolenie z życia. Biegi długie wymagają dużej siły i wytrzymałości, wypracowania ekonomiki ruchu, na krótkich dystansach trzeba natomiast szlifować szybkość. Także dlatego warto chyba różnicować dystanse i mieszać treningi, aby wzajemnie się uzupełniały.


 
100 kilometrów i 9. miejsce w Mistrzostwach Polski. Dla przeciętnego człowieka to niewyobrażalny dystans. Jakie to uczucie przebiec tak długi dystans?
Wysiłek jest spory. Zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak ja w tym roku, jako zwykły amator debiutuje w tego rodzaju zawodach. Ale po ukończeniu diametralnie zmienia się perspektywa, teraz maraton jawi się jako bieg krótki i komfortowy. Podejrzewam, że po biegu na 100 mil dystans 100 km też przestaje robić wrażenie. Jak do każdego rodzaju zawodów, i do ultramaratonu trzeba się odpowiednio przygotować. Reszta to już spora loteria – warunków pogodowych, dyspozycji dnia i przyjętej taktyki. W tym roku (2017) Supermaraton Kalisia rozegrał się w niemal letniej aurze, było sucho, słonecznie, chwilami nawet dość ciepło i z niewielkim wiaterkiem. Taka pogoda trochę zdezorientowała biegaczy, spora grupa przeceniała swoje możliwości (około ¼ biegaczy nie ukończyła zawodów). Ja też zacząłem za szybko i skończyło się na 9 miejscu, choć była realna szansa na lokatę wyższą o parę oczek. W tak długich biegach o sukcesie decydują siły, które człowiek zachował na ostatnie 10-20 kilometrów.

Zapewniam jednak, że bez względu na czas i zajęte miejsce, każdy biegacz, który kończy zawody cieszy się na mecie jak dziecko. Każdy ma swoją historie biegu, swoje zmagania z cierpieniem, kryzysami, momenty krytyczne, zabawne czy budujące. Choć walka na trasie toczy się teoretycznie między zawodnikami, to jednak także w każdym z uczestników. Czasem trzeba twardo negocjować z organizmem, który domaga się rezygnacji z dalszego wysiłku. Trzeba naprawdę lubić bieganie, żeby sobie poradzić z tego rodzaju wyzwaniem, ale zapewniam, że mimo wielu godzin na trasie, człowiek wcale się nie nudzi. W tym roku, po zawodach do późna w nocy żartowaliśmy z innymi zawodnikami o przewróconej tablicy „obszar zabudowany”, snując domysły, kto, dlaczego i w jakich okolicznościach tego dokonał. Dużo wesołych spekulacji dotyczyło papierosów wysypanych na jezdnię na jednym z odcinków stukilometrowej trasy. Niektórzy nie mogli pozbyć się z głowy discopolowej piosenki o Pszczółce Mai, którą puszczano na jednym z punktów żywieniowych w Brudzewie. Nawet sam medal – czarny metalowy prostokąt był obiektem kawałów – trzymany w ręku udawał smartfon. Atmosfera tego rodzaju biegów nie przypomina w żadnym stopniu imprez o charakterze masowym. Jest większy luz, wzajemny szacunek a zwycięzcy zawodów nie zadzierają nosa. Wspólny wymiar wysiłku niezwykle do siebie zbliża.

O biegu pisaliśmy szerzej tutaj - przyp. red.


 
Na co dzień jesteś związany z grupą Naprzód Młociny - czy takie trenowanie i startowanie w grupie, przynależność, ułatwia motywację do treningów?
Trenowanie w grupie znajomych zawsze zwiększa motywację, ale w przypadku Naprzód Młociny, chodzi o coś więcej. Jest wiele klubów sportowych czy biegowych, do których można się w Warszawie zapisać, by podnosić swoje umiejętności i się rozwijać. Ale takie amatorskie kluby jak nasz, pełnią ogromną rolę w integracji społecznej na poziomie lokalnym. Dzięki bieganiu w barwach Naprzód Młociny poznałem i ciągle poznaję mnóstwo fantastycznych osób. Jest to szalenie pomocne nie tylko przy organizacji wspólnych wyjazdów i startów w zawodach, ale przede wszystkim umożliwia pomoc, wsparcie i wymianę doświadczeń w zakresie codziennego życia na Bielanach.

Mamy różne temperamenty, różne charaktery, poglądy, pracujemy w rożnych firmach, ale łączy nas miejsce, pasja i potrzeba takiej lokalnej aktywności. W ramach grupy wspólnie umawiamy się na treningi, imprezy, czy spontaniczne wycieczki do lasu, ale też pomagamy sobie np. przy przeprowadzce czy innych nagłych wypadkach. Dzielimy się fachowa wiedzą, wymieniamy zdania na temat sprzętu, doradzamy sobie a wszystko to na pełnym luzie, z humorem i bez zadęcia. W naszej ekipie jest kilku naprawdę szybkich biegaczy, ale wyniki sportowe nie są jej najważniejszym wyznacznikiem. Do wspólnego biegania zapraszamy wszystkich chętnych – początkujących i zaawansowanych. Zapewniam, że każdy odnajdzie tu swoje miejsce.
 
Co poradzisz tym, którzy dzisiaj siedzą na kanapie, często ze sporą nadwagą i myślą jak rozpocząć swoją przygodę z aktywnością fizyczną?
Trzeba bardzo chcieć jakiejś zmiany i się tego nie bać. To wszystko. Zmuszanie się do czegokolwiek nie ma sensu. Pamiętajmy też, że wieloletnich zaległości nie nadrobimy w ciągu miesiąca. Musimy uzbroić się w cierpliwość i wyrobić sobie systematyczny nawyk ćwiczeń. Ważne jest słuchanie swego organizmu, należyty odpoczynek po wysiłku, odpowiednia dawka snu i zdrowe odżywianie. Jeśli ktoś wcześniej w ogóle nie biegał i mało się ruszał, niech zacznie od dłuższych spacerów czy intensywnego marszu. Bardzo przyjemnie jeździ się na rowerze czy rolkach, zawsze przyjemnie jest też popływać na basenie. Ostatnio na Bielanach pojawiły się w różnych miejscach plenerowe siłownie, gdzie takze można poćwiczyć. Możliwości jest naprawdę bardzo wiele. Pamiętajmy jednak, by nasza pasja nie przesłaniała nam całego życia, ani nie prowadziła do konfliktów z najbliższym otoczeniem. Zachęcajmy innych do aktywności, ale niczego im nie narzucajmy. Cieszmy się wspólnie pełnią życia.

Rozmawiał Mateusz Gotz
 
Piotr Głogowski - rocznik 1973, biegacz-amator, na co dzień pracownik Muzeum Warszawy
 
fot: materiały zawodnika i zdjęcia BnS